Wydarzenia
„KIEDY JESIEŃ MAMY W BIESZCZADY RUSZAMY”
…pod takim hasłem wyruszyliśmy 27 września 2014 r. na 10 - dniową wycieczkę. Głównym celem były oczywiście Bieszczady, ale przy okazji chcieliśmy jeszcze zobaczyć inne miejsca. Zaczęliśmy od Łęczycy i diabła Boruty. Po zamku oprowadził nas sam Prezes UTW z Łęczycy, który jest jednocześnie przewodnikiem. Panie Prezesie dziękujemy raz jeszcze i zapraszamy do nas, to się zrewanżujemy. W diabelskich nastrojach ruszyliśmy do Łodzi i na pierwszy rzut poszła Manufaktura. Tu każdy mógł podziwiać ogrom budowli, zrobić zakupy czy po prostu odpocząć np. w lokalu Magdy Gessler. Po zakwaterowaniu się w Schronisku Młodzieżowym (warunki nas mile zaskoczyły) ruszyliśmy raz jeszcze na miasto „by night”. Jedni spacerowali Piotrkowską, inni podziwiali oświetlenie nocne Manufaktury.
Dzień drugi wycieczki to zwiedzanie Łodzi z Panią Agnieszką (znajomą piszącej te słowa) – wielką miłośniczką swojego miasta . Oczywiście zaczęliśmy od Piotrkowskiej, pięknie odnowionej, z ciekawą architekturą i pomysłowymi rzeźbami typu: „Ławeczka Tuwima”, „Fortepian Rubinsteina”, „Kufer Reymonta”, „Twórcy Łodzi Przemysłowej”, „Pomnik Lampiarza” czy Miś Uszatek oraz Bonifacy i Filemon. Obejrzeliśmy też „Pomnik Łodzian Przełomu Tysiącleci” czyli nawierzchnię jezdni ulicy Piotrkowskiej ułożoną z ponad 13tys. kostek brukowych sygnowanych imieniem i nazwiskiem fundatora. Jest to unikatowy w skali europejskiej pomnik o szerokości 1,56 m i długości 340 m, ma trzysta tysięcy liter i nadal spełnia rolę ulicy. Nie ominęliśmy też Alei Gwiazd reżyserów, operatorów i aktorów. Na popołudniową kawę zatrzymaliśmy się w „ OFF Piotrkowska” – miejscu dość oryginalnym, bo po dawnej fabryce Ramischa, a słynącym z rozwoju kultury, sztuki i kreatywnego biznesu. Pokrzepieni kawusią ruszyliśmy na sesję zdjęciową do słynnej łódzkiej filmówki, zobaczyliśmy też lofty u Scheiblera na Księżym Młynie, pałac Herbsta i miejsce kręcenia filmu „Komisarz Alex”. Szkoda tylko, że większa część miasta jest zaniedbana, brudna i nie robi dobrego wrażenia. Z tymi mieszanymi uczuciami ruszyliśmy w Bieszczady, by w Pensjonacie „Gawra” pod Leskiem zadomowić się na osiem najbliższych dni.
Dzień trzeci zaczęliśmy od zwiedzania Zamku w Krasiczynie. Po odpoczynku w parku okalającym krasiczyński zamek przemieściliśmy się do Przemyśla. Zwiedzanie rozpoczęliśmy od Fortu XVI „Zniesienie” Twierdzy Przemyśl, z którego można podziwiać panoramę miasta i charakterystycznie pochylony krzyż. Potem udaliśmy się na dworzec i wcale nie po to, aby gdzieś jechać, ale aby podziwiać jego piękne wnętrza. (Ach, żeby wszystkie nasze dworce były takie…) Następnie odwiedziliśmy słynną w Przemyślu lodziarnię i zrobiliśmy sobie ucztę lodowo – kawową. Pokrzepieni ruszyliśmy na zwiedzanie starówki przemyskiej. Naszą przygodę z Przemyślem zakończyliśmy na słynnej ławeczce z Wojakiem Szwejkiem. Jeśli ktoś myśli, że wieczorem poszliśmy grzecznie spać, to jest w błędzie. Hulanki i swawole w zadaszonej i oszklonej wiacie odchodziły do późnych godzin (chyba już) nocnych. Polski emeryt jest twardy!!!
Dzień czwarty wycieczki rozpoczynamy od spotkania z Panią Kasią, naszą przewodniczką, która w chwili gdy ujęła mikrofon w dłoń o godzinie 9.00 i zaczęła mówić, tak przerwała mówienie o godzinie 18.00, gdy żegnała się z nami w tym dniu. Ma kobieta gadane (pewnie dlatego pełni funkcję rzecznika policji). W tym dniu przejechaliśmy trasą tzw. dużej pętli bieszczadzkiej, zatrzymując się kolejno: na terenie cmentarza wojskowego w Baligrodzie, przy pomniku gen. Świerczewskiego w Jabłonkach, w Cisnej, aby zajrzeć do „Siekierezady”, przy oryginalnej bieszczadzkiej bacówce po sery, na parkingu pod Małą Rawką, aby wdrapać się do bacówki, w Czarnej, żeby zwiedzić cerkiew, przed krową, która stała nam na drodze i nie bardzo chciała zejść, w Muzeum Przyrodniczym w Ustrzykach Dolnych.
Dnia piątego udaliśmy się do Sanoka i jego pięknego skansenu z zabawnym przewodnikiem. Pozaglądaliśmy do różnych chat, remizy, kościoła, szkoły, fryzjera, apteki, krawca, sklepu tytoniowego i kolonialnego, zegarmistrza, by skończyć w WC na rynku. Punktem następnym programu były Myczkowce i Centrum Kultury Ekumenicznej Caritasu czyli ogród biblijny. Potem niektórzy odżałowali pięć zeta i zobaczyli miniatury bieszczadzkich cerkwi. Następnie odwiedziliśmy Solinę zwiedzając wnętrza elektrowni wodnej i spacerując po koronie zapory. Krótki przejazd do Polańczyka, rejs statkiem spacerowym po Zalewie Solińskim (wreszcie widzimy pierwsze kolory jesieni) i wracamy do „Gawry” na wieczór z aniołami bieszczadzkimi. To był widok … Pomysłowość ludzka nie ma granic… Zadanie polegało na zrobienie z siebie lub z czegoś - anioła. Były więc żywe anioły: anioł – turysta (z plecakiem), trzy upadłe anioły, anioł palaczy, ale też aniołki wykonane z butelek po napojach, worka na śmieci, plastikowej łyżeczki czy serwetek. Żadnemu aniołkowi niczego nie brakowało. Były szaty, aureole, anielskie włosy (z papieru toaletowego) i skrzydła (ze świerku lub kaptura od kurtki). Rewelacja. Raz jeszcze gratulacje za pomysły!!! W anielskich nastrojach przystąpiliśmy do chóralnych śpiewów piosenek i pieśni po jednej zwrotce i refrenie (bo tyle znają wszyscy), ale za to wykonaliśmy chyba dwieście utworów. Mogliśmy sobie tego wieczora poszaleć, bo dzień następny tj. szósty wycieczki był dniem wolnym. Każdy robił co mu w duszy grało. Jedni zwiedzali Lesko lub zbierali rydze (ooolbrzymiee), a inni odsypiali lub uprawiali hazard (znaczy grali w karty).
Dzień siódmy zaczynamy od Łańcuta, gdzie docieramy spóźnieni, więc w dość ekspresowym tempie zwiedzamy zamek, wozownię, oranżerię i storczykarnię. Nadal spóźnieni wpadamy do Rzeszowa, by obejrzeć Pałac Lubomirskich i katedrę, przytulić się do Nalepy, pospacerować po rynku i pod rynkiem (bo w Rzeszowie zeszliśmy do podziemia!). Trzeba przyznać, że miasto robi bardzo miłe wrażenie.
Dwa kolejne dni wycieczki to Lwów. Granicę, dzięki obrotnej i wygadanej Pani Kasi, przekraczamy w rekordowym tempie (ok. 50 minut, a w tym czasie trzeba zebrać siedem różnych pieczątek łącznie z weterynaryjną). Spotkanie z Lwowem zaczynamy od Katedry św. Jerzego, potem jazda po brukowanych ulicach w kierunku Starego Miasta, gdzie podziwiamy m.in.: kościół dominikanów, Ratusz, kaplicę Boimów, katedrę łacińską, hotel George, pomnik Adama Mickiewicza i katedrę ormiańską. Mamy chwilkę na zakup pamiątek przy wernisażu i pędzimy do (super) hotelu, by w rekordowym tempie 45 minut (a pisząca te słowa 20 min.) przeistoczyć się z turystów w damy i dżentelmenów godnych Opery Lwowskiej. Jeszcze krótkie zwiedzanie opery i zasiadamy w najlepszych miejscach, aby delektować się „Nabucco” Verdiego. W przerwie podziwiamy salę lustrzaną i wystrój opery. Po takiej uczcie duchowej wracamy do naszego super hotelu na ucztę kolacyjną (i nawet grają nam do przysłowiowego kotleta). Dnia następnego odwiedzamy Wzgórze Zamkowe oraz dwa słynne lwowskie cmentarze: Łyczakowski i Orląt Lwowskich i wracamy znowu do „Gawry” na „zieloną noc”. Najpierw jednak występy kabaretowe, wspólne tańce i śpiewy, a potem pakowanie zwłaszcza cennych, szklanych pamiątek.
Dzień ostatni czyli dziesiąty to niestety podróż powrotna, która dzięki śpiewom, dowcipom i pamiątkom z Ukrainy upłynęła nam niespodziewanie szybko.
Do widzenia Bieszczady! Kiedyś wrócimy!
Tekst: Teresa Hernet
>>zobacz galerię